Znajoma,
nauczycielka języka polskiego w szkole podstawowej, wczoraj przy przepysznym
ciastku składającym się z biszkoptów i bitej śmietany wygłosiła, wielce
oburzona, tyradę na temat rodziców wysyłających swoje latorośle z czytnikami
e-booków na jej lekcje. Cóż, jako że sama od kilku dobrych lat nie rozstaje się
na dłużej niż tydzień ze swoim Kindlem, niezwykle zadziwiła mnie ta jej na
wyraz radyklana opinia.
Zapytałam oczywiście, dlaczego
nie pochwala elektronicznych wydań lektur, wszak to ten sam tekst, z tą samą
treścią, coraz szerzej dostępny odpłatnie bądź bez konieczności ponoszenia
kosztów na platformach, takich jak np. nieocenione Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). I tu dopiero
posypały się gromy; bo przecież, jak przyniosą takie czytniki, to już nie ma
lekcji, bo tylko sobie pokazują, włączają i wyłączają, licytują się, który
lepszy i droższy, a może większy i z doskonalszym kontrastem, a na sam koniec
po prostu śmigają po necie, zamiast brać udział w lekcji. Co gorsza, na kolejną
lekcję więcej ich przynosi te swoje gadżety i nie są to już tylko czytniki ale –
o zgrozo! – tablety. I jak na piętnaścioro (koleżanka uczy w szkole społecznej)
dziesięcioro wyposaży się w dodatkowy aczkolwiek wysoce niepożądany sprzęt, to
już zupełnie nikt nie chce rozmawiać o Ani
z Zielonego Wzgórza czy o W pustyni i
w puszczy. Mimo że daleko mi do ostrej krytyki w jakiejkolwiek, jestem w
stanie koleżankę jak najbardziej zrozumieć i wyobrazić sobie lekcję, na której
od wszystkiego na świecie atrakcyjniejszych jest tych dziesięć tabletów czy
czytników. Przy przepysznym ciastku ochoczo zatem przytakuję koleżance i mówię:
„No masz kochana rację, co to się z tymi dziećmi porobiło i jak tu w tej szkole
mamy jeszcze kogokolwiek czegokolwiek nauczyć”. Sama jednak pamiętam, że
znajomym rodzicom piątoklasisty jeszcze nie tak dawno, w czasie wspólnego
wyjazdu na narty, ściągałam wspomniane tu już dzieło Sienkiewicza, gdyż ich
malec radośnie w środku ferii oświadczył, że zapomniał tej właśnie lektury, co
to ją powinien w te ferie przeczytać
Co więcej, od ferii nie mam swojego czytnika, bo tak się dziecku spodobało
wrzucanie zakładek do tekstu, robienie elektronicznych fiszek i oznaczanie
wybranych fragmentów, że pięknie poprosił o wypożyczenie sprzętu na czas
omawiania lektury w szkole. Cieszy mnie i jego zapał i przede wszystkim to, że
nie jest uczniem mojej koleżanki. Smuci mnie natomiast niejednoznaczne
podejście (i to moje właśnie!) do nowych technologii w szkole.
W ubiegłotygodniowym weekendowym
wydaniu „GW” wielu z nas czytało wywiad traktujący o wyposażaniu urugwajskich
szkół w urządzenia mobilne i laptopy. Mimo najszczerszych chęci i dużych
nakładów, sama obecność urządzeń w placówkach nie pociągnęła za sobą
edukacyjnej rewolucji. To, co było w tym działaniu najważniejsze, to działania nastawione
przede wszystkim na rozwój nauczycieli; na pokazanie im, jak w sposób twórczy
uporać się z mnogością możliwości skupiania uwagi, jaką przynosi takie
urządzenie do naszej klasy. Skupiania – tak właśnie, tego słowa używam z pełnym
przekonaniem. To wielkie wyzwanie dla nas wszystkich, by przestać myśleć o
urządzeniach mobilnych jako o źródle dekoncentracji, a zacząć dostrzegać w nich
duży – trudny do pokazania uczniom – potencjał.
Wrócę do czytnika. Być może dlatego,
że z powodu jego ograniczonej funkcjonalności, będzie mi łatwiej (nawet samą
siebie) do zaakceptowania obecności tego elektronicznego urządzenia w klasie.
Daje nam sporo możliwości – poza oznaczaniem i zakreślaniem, co nie wydaje się
być novum, bo i w książce delikatnie ołóweczkiem wszak można – jest świetnym
narzędziem do szybkiego przeszukiwania tekstu. Nawet jeśli naszym uczniom nie
udało się czegoś dostrzec, zaklasyfikować jako istotne, mogą to odnaleźć w
tekście w ciągu kilku minut i zweryfikować znaczenie fragmentu w kontekście
całości. Co więcej, dzięki takiemu czytnikowi, mamy szanse na uspołecznienie
lektury – młodzież może publikować w sieci wybrane fragmenty, tworzyć bazy
cytatów i komentarzy, przy dużo mniejszym nakładzie pracy. Wykorzystanie wersji
elektronicznych książek, to też świetny przyczynek do rozszerzenia pola
widzenia w obszarze zapisu bibliograficznego – pokażmy im przy okazji, jak
odwoływać się w tekście krytycznym do tekstu źródłowego, jeśli wersja, jaką
dysponujemy, została opublikowana w formie elektornicznej. I w końcu ostatnie,
co tak na szybko przychodzi mi do głowy, to rozmowa o prawach autorskich,
legalnym dostępie do tekstów kultury i konsekwencjach wynikających z
przekraczania prawa w tym zakresie.
Cóż więcej mogę powiedzieć, czytnikom
(i może przy odrobinie nauczycielskiej zdrowej asertywności wobec niepożądanych
zachowań uczniów) powinniśmy mówić tak, ale tylko wtedy, kiedy mamy pomysł, jak
sfunkcjonalizować ich obecność na naszych zajęciach. Z aprobatą odnośmy się
też do naszych wątpliwości i nie zawsze pozbawionego sceptycyzmu nastawienia do
rewolucjonizowania metod pracy. Od czasu do czasu mówmy też tak ciastkom z
bitą śmietaną, przy których można opowiedzieć bliskiej koleżance (lub koledze)
po fachu o tym, co nas boli, co jest dla nas wyzwaniem i co się nam udało.
Wszak amerykańscy naukowcy odkryli ostatnio, że cukier jest też dobry i niezbędny w rozsądnych ilościach oczywiście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz